Pamięci przyjaciela....
Zawsze jest tak samo.... Ręka na manetce, lekki szum w uszach. Ja i droga. Ja i motocykl. Cała rzeczywistość dobijająca się do mnie, nie dająca mi spać po nocach, dręcząca tysiącem problemów, teraz jakaś rozmyta; jakoś poza mną.... Ja i wiatr, który śpiewa mi swoje świszczące piosenki.
I nagle basowe dudnienie po mojej prawej stronie. W lusterku błysk kociego reflektora...
Oglądam się lekko za siebie. Czerwona VFR-ka na yoshimurach. Jedyny i niepowtarzalny gang. Kierowca pochylony za owiewką patrzy w moją stronę przez ułamek sekundy podczas wyprzedzania i lekko porusza palnami lewej dłoni w motocyklowym powitaniu. Setne sekundy a jednak widzę to wyraźnie jak klatkę filmu zatrzymaną na odbiorniku wideo. Tyle razy już to widziałam.
Dalej jedziemy razem, wyprzedając zygzakiem stające nam na drodze samochody. Nie reagujemy na policjanta, który wyskakuje nieomal na środek drogi i zapamiętale macha na nas lizakiem.
Podobno pierwszy wyścig motocyklowy odbył się, kiedy spotkało się przypadkiem na drodze dwóch motocyklistów. I my też ścigamy się na prostych odcinkach "katowickiej". Ha, chce mi się śmiać do samej siebie, bo nie sposób przecież uśmiechnąć się wyraźnie do mojego towarzysza podróży. I dobrze mi, że mogę się z kimś dzielić tym uczuciem spełnienia, które daje mi motocykl. Czy to jest właśnie szczęście...? Śpiewam głośno piosenki, drę się na całe gardło na wolniejszych odcinkach trasy.
Zupełnie zapominam, że dziś jeszcze powinnam dotrzeć do domu. Przypomina mi o tym dopiero bezczelnie migające światełko rezerwy. Pokazuję kolesiowi na czerwonej VFR-ce, ze zjeżdżam na stację, żegnam się skinięciem palców, ale on zjeżdża za mną.... Dziwi się, że dziewczyna pokonuje taką trasę sama. Pyta o mojego Zygzaka. W pewien sposób ma w sobie coś znajomego, ale nie mogę skojarzyć co... acha, jest podobny do takiego jednego zawodnika z GP. A już wiem, Rossi! Nawet ten szelmowski uśmiech... Gadamy siedząc przy kawie. Jest rok starszy ode mnie. Jedzie do swojej dziewczyny do Warszawy. Ona ma na imię Kaśka, tak jak ja. Śmiejemy się, że Kaśki to najfajniejsze dziewczyny pod słońcem
Rozstajemy się dopiero w Jankach pod Warszawą. Jeszcze raz ściąga z głowy kask i widzę jego roześmiane, pełne życia oczy. Czarne, tak, że prawie nie można odróżnić źrenic od tęczówek.
Nie mogę go zapomnieć do tej pory... Czarne oczy, czarny asfalt, czarny marmur.
" bez ciebie głuchą pustynią jest życie" - napisano mu rok później na marmurowej płycie grobu...
*****
Zawsze jest tak samo... Ręka na manetce, lekki szum w uszach. Ja i droga. Ja i motocykl. Cała rzeczywistość dobijająca się do mnie, nie dająca mi spać po nocach, dręcząca tysiącem problemów, teraz taka rozmyta; zupełnie poza mną.... Ja i wiatr, który śpiewa mi swoje świszczące piosenki. I ja śpiewam głośno, drę się na całe gardło. Tylko nie ma do kogo się uśmiechnąć...
...Prawie widzę kocie światło VFR-ki w lusterku. Obracam głowę, ale to tylko złudzenie, a może cień...
Uczę się samotności. Oswajam ją jak dzikie zwierzę. Wiem, że kiedyś nadejdzie... Chyba, że śmierć ją uprzedzi...
Garaż. Zakładam "żółwia", dopinam kombinezon. Naciskam starter. Jeszcze kominiarka, rękawice, kask. Ruszam powoli, opada zmęczenie i złość. Zostawiam za sobą świat pełen zawiści, krzywd, raniących niedomówień. Świat ludzkich spraw. Uciekam z niego w coraz szybszym tempie. I tak bardzo chce mi się płakać.
Jestem ja i wiatr. Ja i Bóg...
... modlę się tylko w ten sposób...
...gdy mija we mnie złość i gniew. Gdy z pędem powietrza spływa żal... za słowa, których nie powinnam usłyszeć, ...niepotrzebne gesty, których tak wiele już było i jeszcze będzie, niedotrzymane obietnice, o które nie wiadomo do kogo mieć pretensje, złe chwile, ...minuty, których wolałabym nie przeżyć... Tylko wtedy potrafię się modlić tak naprawdę.
Jako dziecko miałam w sobie wielką wiarę; w ludzi, w dobro, w sens tego, co jest. Z czasem zobaczyłam zło, nienawiść i brud. Umarło we mnie wszystko. Teraz nie jestem pewna, w co wierzyć i kim być.
Płynny ruch manetką. 120 km/h. Witraże, miraże. Świat widziany z motocykla jest taki niezwykły, taki iluzoryczny. "Matrix" - powiedział ktoś z moich przyjaciół. Może i matrix, ale warto czasem zanurzyć się w nim po szyję, wraz z głową, głęboko. Zobaczyć to, co niedostępne z puszki samochodu, przekroczyć linię dzielącą świat ludzkich spraw i to co niewidzialne. Gdzieś w świecie między 120 a 160 km/h mieszka Bóg. Nie trzeba zamykać oczu, by móc zobaczyć Go w błysku, choć tylko przez ułamek sekundy. I wierzcie mi, nigdy nie widziałam nic piękniejszego.
Jako dziecko myślałam, że świat jest bardzo, bardzo piękny. Uwielbiałam patrzeć na wschody i zachody słońca. Bóg porusza słońcem - myślałam. Chciałabym jeszcze kiedyś móc zobaczyć rękę Boga w zachodzącym słońcu. Teraz nie potrafię.
Im więcej kilometrów, tym mniejsze zniechęcenie. Myślę o minionych dniach. Czasem żal, czasem wstyd, że niewiele lepsza jestem od tego, co brzydzi mnie w innych; że robię komuś krzywdę z rutyną, bez zmrużenia oka. Czasem ból, który na sekundę ukrywa świat za kurtyną z łez - czy jest karą za wyrządzone krzywdy? - tego nie wiem, ale czasem tak właśnie myślę. Im więcej kilometrów, tym łatwiej pogodzić się z nieudanymi sprawami, z samym sobą. Staram się myśleć o tym uczciwie. 160 km/h. Może w takiej prędkości łatwiej znaleźć w sobie dystans, do tego co zwyczajnie wydaje się śmiertelnie ważne? ...Może... Często wtedy mówię do Niego i święcie wierzę, że mnie słyszy; czasami nawet odpowiada.
Myślę, że Bóg daje nam oczy widzące cały wszechświat. Im mniej w nas zła, tym więcej możemy zobaczyć. Jako dziecko widziałam same piękne rzeczy. Teraz moje dziecko wyciąga rączki w powietrze i uśmiecha się do aniołów, a mi brakuje ich tak bardzo. Zamknięta droga do raju.
Moje życie wydaje mi się takie szare. Tylko motocykl potrafi odmienić to na moment, gdy w błysku słońca na owiewce przy "stu czterdziestu na godzinę", udaje mi się zobaczyć łagodny uśmiech Boga.
Nie umiem się modlić za dobrze, ale jeśli mogę o coś prosić, Boże, to chciałabym, być oddał mi moje oczy z dzieciństwa, moje oczy widzące.
Zazwyczaj jeżdżę nocami, po blady świt. Nad ranem zatrzymuję się nad brzegiem morza. Patrzę na wschód słońca. Może kiedyś uwierzę tak mocno jak dawniej i we wschodzie słońca zobaczę znowu rękę Boga?
Czekam na ten dzień. Wtedy wszystko się odmieni. Nie wiem skąd, ale wiem to na pewno.
Pamiętam to jak dziś. 13 sierpnia. Budzę się rano z niezłym kacem, choć nie pamiętam, bym wczoraj długo balowała, to raczej nierozwiązane sprawy osobiste dręczące mnie po nocy koszmarami, dają mi się we znaki. Ból głowy i uciążliwe dźwięczenie w uszach... dopiero po chwili przychodzi mi na myśl, że to dźwięczenie to dzwonek mojej komórki. Marek. Odbieram zdziwiona i zaspana. "Przyjeżdżaj do Warszawy" - słyszę. - "Sławek nie żyje". Półprzytomna wyciągam z szafy torbę i zaczynam się pakować, wrzucam byle co, myśląc, że to i tak nieważne w obliczu śmierci. Gdy dzwoni znów telefon, nie muszę patrzeć kto to: "Nie płacz Asiu" - mówię, bo co innego powiedzieć w takiej chwili, - "już do Ciebie jadę".
Asię i Sławka poznałam z rok wcześniej. Zaprosili mnie do Warszawy na weekend. Oboje po uszy w motocyklowych klimatach. Wkrótce stali się moimi przyjaciółmi, bywałam u nich często w Starej Miłosnej, dziwiłam się, że żywiołowa Asia i milczący Sławek, choć tak różni, są tak dobraną parą.
Tydzień przed wypadkiem przyjechałam do Warszawy. Miał być zlot HOG-a i przejażdżka organizowana przez SMP. Oba wydarzenia na tyle ciekawe, by pojawić się w stolicy. Obejrzałam kupione kilka tygodni wcześniej KLE Sławka, pojechaliśmy do banku zapłacić kolejną ratę, a potem jeździliśmy po Warszawie chyba do pierwszej w nocy. Wracaliśmy późną nocą...
Zatrzymuję się na zakręcie. Kawałki szkła, metalowe ogrodzenie, zgięte pod wpływem uderzenia, kwiaty i znicze. To tu. Asia płacze. Odpala papierosa za papierosem. Nie chce odejść. Tak jest aż do pogrzebu. Przychodzimy tu codziennie. Ona płacze, a ja myślę o tym, jak niewiele wpływu mamy na życie ludzi, których kochamy. Czyja wina, że jest, jak jest?
Zapalam znicz. Na płycie chodnika stoi ich już chyba ze dwadzieścia. I kwiaty, deseczka, na której ktoś napisał jego imię, fragment tablicy rejestracyjnej. Przykucam, dotykam palcami chodnika. Nie ma go już, nie ma go, a tydzień temu jechaliśmy jeszcze tą samą drogą... Trudno uwierzyć. Trudno zrozumieć. Trudno zaakceptować bez gniewu, który zbiera się pod powiekami i spływa łzami po policzkach.
Trudno nie zapytać: dlaczego?!
Życie tak jest skonstruowane, że śmierć zabiera bez wyjątku - tak samo dobrych, jak i złych. Nie ma co mówić, że to niesprawiedliwe, bo ci dobrzy powinni żyć jak najdłużej. Nie ma co płakać. To nic nie da.
Za moimi plecami zatrzymuje się jakiś samochód.
- Co się tu stało? - pyta pasażerka. - Wypadek?
Tak, wypadek. Kilka dni wcześniej zginął tu Sławek. Wie pani, kim był Sławek? Pewnie nie... Był dobrym, miłym facetem. Ujął wszystkich bez wyjątku swoim pogodnym usposobieniem. Cichy i spokojny, słynął z niesamowitej precyzji w grze w rzutki.
Wie pani, jeździł na KLE 500, bordowo-srebrne kawasaki; niedawno kupił je na kredyt, jeszcze nie zdążył się nacieszyć. Tego feralnego wieczora kilku facetów w szybkim samochodzie postanowiło pościgać się z motocyklem. To przecież niezła zabawa... Gonili go tak długo, aż stracił panowanie nad kierownicą i przewrócił się. Był piątek. 13 sierpnia.
- To chyba był ktoś słynny, - słyszę komentarz jakiegoś przechodnia. - Tylu tych w skórach tu przychodzi... Jak nic, ktoś znany wśród nich.
Znany, nieznany... Czy ma to znaczenie? To był po prostu jeden z nas.
Jesteśmy razem. My. Motocykliści. Te krótkie chwile, gdy zatrzymujemy się obok siebie na "światłach", mijamy na trasie, spotykamy w pubie, opowiadamy o przeżyciach ostatnich dni. Jesteśmy prawdziwą wspólnotą, zjednoczeni cienką nicią porozumienia, która zarazem łączy, jak i oddziela od innych - nas, pasjonatów dwóch kółek. Te ciepłe uśmiechy, podobny zapał w oczach, zrozumienie dla szalonych wybryków i "dwustu na godzinę na tym, wiesz, nowym, równym odcinku katowickiej". Jesteśmy razem. Czujemy ten sam żal i ból, gdy ktoś odchodzi na wieczyste autostrady.
Dobrze to wiedzieć.
Kiedy to widzisz, przez moment czujesz się trochę mniej samotny w tym całym popieprzonym świecie. Przez moment myślisz, że ktoś cię naprawdę rozumie, więc to wszystko nie jest zupełnie bez sensu. Przez moment, bo motocyklowa solidarność na codzień, w innych dziedzinach życia, to czysta fikcja.
Pogrzeb... Stoimy przed kaplicą. Nasłuchujemy. Już jadą. Dźwięk odbija się od ścian domów. Ludzie na balkonach, przechodnie na ulicach, my. Wszyscy patrzą. Huk narasta. Mijają nas motocykle. Kolorowe, "papuzie" ścigacze, wielkie jak szafa turystyki zwane "kredensami", błyszczące chromem, majestetyczne choppery, wysokie enduro, matowe czarne rat-bike-i. Najróżniejsze motocykle świata. Próbuję je liczyć, ale nie jestem w stanie. Dziesięć, pięćdziesiąt, sto.... jeszcze więcej i więcej.... kawalkada sprzętów. Stoję na środku ulicy obok samochodu Marka, mam kluchę w gardle, miękkie kolana i łzy pod powiekami. Nie mogę oderwać wzroku od wciąż jadącej kolumny motocykli. Asia siada na krawężniku, płacze. Kiedy do niej podchodzę, widzę jednak uśmiech.
- Zobacz - mówi, - oni wszyscy lubili Sławutka.
Chyba cała motocyklowa Warszawa przyszła go pożegnać.
Ściskam ręce kilku dawno nie widzianych kolegów. Kiwamy do siebie głowami bez słow. Cieżko powiedzieć cokolwiek, kiedy okazja do spotkania taka "niechciana". Pomiędzy sprzętami kilka motocykli z obcymi rejestracjami. Jest Krystian z Poznania, Marcin z Krakowa. Chciało im się jechać taki kawał drogi... Dziękuję im w myślach; gdybym powiedziała to głośno, odpowiedzieliby mi pewnie z wyrzutem, że to przecie zostatnie spotkanie ze Sławkiem.
Jedziemy przez Warszawę 40 na godzinę. Samochody stają, ludzie w nich wytrzeszczają oczy. Ponad sto motocykli pomału w dwóch, równych rzędach za karawanem. Niektórzy pewnie myślą: "popisówka". Zresztą chyba nikt spoza kręgu nie potrafi tego zrozumieć, dlaczego tak jest, po co ten kondukt, całe zamieszanie. My wiemy. Życie, które wybraliśmy - intensywne i szalone, może skończyć się szybciej, mamy tę świadomość. Narażeni na ciosy blaszanych katamaranów, zdajemy sobie sprawę, że nie zawsze uda się uciec przed nieostrożnym kierowcą samochodu, nie zawsze da się radę ominąć plamę oleju, czy zmieścić w winklu. Zdecydowaliśmy się na to ryzyko, w zamian dostaliśmy wiele, choć cena czasami taka wysoka.
Odchodzą znajomi, przyzwyczajamy się do tego, że ciągle ktoś, a jednak wciąż nie umiemy się pogodzić, gdy - przez głupotę lub złośliwość - ginie kolejny przyjaciel. Chcemy z nim być, jechać razem ostatni raz. Potem mówimy przez łzy, że już nigdy nie pojedziemy na żaden motocyklowy pogrzeb, choć wiemy, że nie uda się tego dotrzymać. W takich momentach po prostu musimy być razem.
Nikt jednak nie zastanawia się czy warto tak. Może nie umiemy żyć w inny sposób?
Tekst nie mój, spodobal mi sie, wiec go tu wstawilem...
|